poniedziałek, 28 października 2013

Część dziesiąta: "Na scenę wkracza..."

Do niewielkiego pomieszczenia wpadały nieliczne, złote smugi światła, usiłując choć w jakimś stopniu rozświetlić ten pokój. Pomiędzy regałami, w promykach, tańczyły drobinki kurzu, tworząc tak magiczny nastrój, jakby ta chwila była jedynie snem, urojeniem. Marzeniem.
Śpiewną ciszę przerywał raz na jakiś czas kobiecy głos. Niewysoka istota przechadzała się pomiędzy półkami w skupieniu, delikatnie stukając obcasami o starą, wysłużoną podłogę. Sukienka wręcz na niej tańczyła, subtelnie podkreślając figurę kobiety. Zdawał jej się nie przeszkadzać panujący wokół półmrok, ba, w tym otoczeniu czuła się niesamowicie bezpiecznie. W jej rękach spoczywała niedawno wydana książka, zupełnie niepasująca do starych tomów panoszących się dumnie dookoła. Jej dłonie były blade, nieprzyozdobione żadną błyskotką, oprócz jednego, skromnego, srebrzystego pierścionka, a kasztanowe loki zasłaniały jej twarz, gdy, lekko zginając szyję, pochylała się nad tekstem.
- „Jestem za blisko, żeby mu się śnić” – powiedziała, a właściwie szepnęła. Jej głos odbijał się od ścian, tworząc lepszą akustykę niż w teatrze. Niósł ze sobą tyle emocji, że nawet Ana nie mogłaby sprecyzować, co w tej chwili czuła. Smutek? Nostalgię? Wspomnienia wlewające się do jej głowy jak nieprzerwany strumień? Czy może zdumienie? Zamyślenie? Ostatnio zazwyczaj nie mogła wyłapać jednego stałego i pewnego uczucia, które zaraz nie plątałoby się i znikało w gęstwinie innych.

-Jeszcze raz, musisz mówić głośniej, żeby wszyscy cię słyszeli! – krzyknął, zrywając się z miejsca. Chudy mężczyzna pobiegł na sam koniec widowni i usiadł w fotelu. – Chcę cię tu usłyszeć! – wrzasnął. – Nie mamrocz pod nosem, nic nie rozumiem!
Ana, zestresowana, przestąpiła z nogi na nogę. Zawsze ulegała temu paskudnemu tikowi, gdy była zdenerwowana. Potrząsnęła delikatnie głową tak, aby Axer* tego nie zauważył. Podniosła swój wzrok na widownię i spróbowała się uśmiechnąć. Zdawała sobie sprawę z tego, że w tym momencie ma prawdopodobnie najsztuczniejszy wyraz twarzy na świecie, ale była zbyt zmęczona, by choćby próbować go poprawić. Ten sadysta męczył ją już od kilku godzin, cały czas powtarzając: „Głośniej! Wyraźniej! Musisz się bardziej starać!”. Z całej euforii, która opanowała ją kilka dni temu, nie został nawet pyłek na wietrze.
Zrezygnowana i zmęczona powtórzyła swoją kwestię. Spojrzała na balkony i westchnęła cichutko. Trwała tak jeszcze przez chwilę, czekając na kolejne uwagi. Gdy cisza ciągnęła się zbyt długo, skierowała swój wzrok ponowie na Erwina. Siedział w najdalszym rzędzie, podpierając sobie brodę ręką. Okulary miał odsunięte na czubek głowy. Nagle drgnął, jak obudzony z głębokiego snu i zerknął na Anę lekko zamglonym wzrokiem.
- Tak, tak. To chyba wszystko. Możesz już pójść do domu, ale chcę cię tu widzieć jutro o tej samej porze! – wstał i wyszedł, nie zwracając uwagi na osłupiałą dziewczynę. Po chwili w pomieszczeniu zaległa cisza. Ana otrząsnęła się z otępienia i zeszła ze sceny, stukając obcasami. Wychodząc, sięgnęła tylko po swój płaszcz i maleńką torebkę z kluczami. Pomyślała o swoim ciemnym, małym mieszkanku, które w tym momencie jest pogrążone we śnie. Przez okna wlewa się biała łuna księżyca, okalając swoim blaskiem skromne pokoje i czyniąc je przyjemniejszymi niż komnaty jakimkolwiek zamku. Otulając się szalem, układała sobie w myślach plan jutrzejszego dnia. Musiała jeszcze odwiedzić ciocię i zrobić jej zakupy. Była jej to winna, za pomoc i wsparcie. Za dobre serce, pocieszające ją za każdym razem, gdy tylko miała kłopoty. Uśmiechnęła się ciepło na samą myśl o tej drobnej staruszce. Dopięła brązowy płaszcz i wyszła na zimne ulice Warszawy. Z jej ust wydobywała się biała mgiełka, a drogi skrzyły się, jak pokryte drogocennym kamieniem. Zaraz za budynkiem teatru zauważyła zniszczone kamienice. O tej godzinie prace już się skończyły, a porzucone cegły leżały wokół, tworząc niemal idealne koło.

Westchnęła. Mimo wszystko, powojenne czasy wydawały się teraz takie spokojne.
-„Jestem za blisko.
Nie moim głosem śpiewa ryba w sieci.
Nie z mego palca toczy się pierścionek” – silny, wyćwiczony głos znów przerwał martwą ciszę panującą w tym pokoju. Wypełniał każdą lukę, melancholijnie wspominając, zawsze lepsze, dawne czasy.

Stała za kulisami. Jej kolana drżały, ręce stały się zimne jak lód. Serce waliło jej jak opętane, starając się za wszelką cenę wyskoczyć z piersi. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, starając się uspokoić. Wydawało jej się, że cała kwestia nagle wyleciała z jej głowy, która przypominała teraz wielką, białą kartkę. Kolejny raz poprawiła bladoróżową sukienkę. Lekko odchyliła kurtynę i spojrzała na scenę. Aniela właśnie kończyła swój monolog. Wyglądała imponująco w białej sukni kontrastującej z jej czarnymi, upiętymi włosami. Wydawało się, jakby występowała od zawsze, jakby urodziła się na tych deskach, pośród niesamowitych ludzi stworzonych do pracy tutaj. Światło padało prosto na nią, a jej twarz miała natchniony wyraz.
Nagle Ana poczuła dłoń na łopatce. Axer delikatnie popychał ją do przodu, cały czas szepcząc:
- Teraz ty. Szybko!
Dziewczyna drgnęła i lekko zaparła się nogami. Po chwili opamiętała się jednak i sztywno weszła na scenę. Deski cichutko zaskrzypiały pod jej ciężarem. W sali panowała cisza, a wszystkie oczy były skierowane na nią. Odwróciła głowę i spojrzała w bok.  Przez chwilę nie było słychać nic, żadnego głosu dobywającego się zza kulis, żadnych dźwięków instrumentów, nikt nie ośmielił się choćby kaszlnąć. Ana wzięła głęboki wdech. Zaczęła wyrzucać z siebie zdania, chcąc mieć to wszystko już za sobą. Dopiero po chwili przypomniała sobie o wskazówkach Erwina, zwolniła i z pasją, kawałek po kawałku wypowiadała swoją kwestię. Nagle przestało obchodzić ją to, co pomyślą inni ludzie i czy się nie pomyli.  W przypływie uniesienia odwróciła głowę i spojrzała na widownię. Dostrzegła zachwyt na twarzach ludzi i pewne błękitne tęczówki, które zdawały się obserwować ją z wyjątkową uwagą.  To wszystko na chwilę wybiło ją z rytmu, ale wystarczył jeden głębszy wdech i wróciła do tej pięknej chwili. Zdawało jej się, że to ktoś inny mówi, a ona siedzi w pierwszym rzędzie, równie oczarowana, co cała publika. Pełna oszołomienia i odurzona ta wspaniałą chwilą zeszła ze sceny. Żegnały ją głośne oklaski.  Były one najpiękniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszała.

Przysiadła na parapecie, nie przejmując się wszechobecnym kurzem. Delikatnie uniosła książkę, która znalazła się w cieniu. Jej włosy tańczyły dookoła, tworząc wokół głowy świetlistą aureolę. Ta krótka chwila w teatrze była pięknym początkiem. Ale czy nie była początkiem końca?
-„Wielki dom się pali
Beze mnie wołającej ratunku

Jej ciało po raz kolejny trawił płomień. Przeszyły ją rozkoszne dreszcze. Gwałtownie sięgnęła po szklankę wody, częściowo po to, by ugasić ten wielki pożar, a częściowo by w jakiś sposób ukryć delikatne rumieńce, które pojawiły się na jej policzkach. Pijąc, starała się uspokoić oszalałe serce, które ostatnio dawało o sobie znać stanowczo zbyt często. Ośmieliła się znowu zerknąć w jego stronę. Właśnie niósł kolejny rekwizyt – wielki, zabytkowy stół. Uśmiechnęła się pod nosem. Jeszcze przed chwilą żartował ze swoim kolegą, jednak teraz jego przeszywające, niebieskie oczy były niesamowicie skupione, a długie, czarne włosy lekko przysłaniały mu pole widzenia. Nadal wydawał się być lekko zagubiony pośród tej masy ludzi, ale kto go winił? Ona sama jeszcze kilka tygodni temu nie mogła sobie znaleźć tu miejsca, a teraz nie wyobrażała sobie życia bez tego budynku, tych ludzi...
Nagle chłopak roześmiał się wesoło, widocznie w reakcji na słowa kolegi. Ana lekko odwróciła głowę i upiła łyk wody. Na jej twarzy zagościł uśmiech.

Odgarnęła kosmyki, które wymknęły się na jej twarz. Litery tańczyły jej przed oczyma. Zamrugała, próbując pozbyć się różnokolorowych plamek światła.
-„Już nigdy po raz drugi nie umrę tak lekko,
Tak bardzo poza ciałem, tak bezwiednie,
Jak niegdyś w jego śnie.”

Pochylona, siedziała na kanapie. Jej ręce próbowały nieudolnie zasłonić płynące łzy. Jej ciałem znów wstrząsnął szloch. Niedbale ułożony kok powoli się rozsypywał, pozwalając  kasztanowym lokom wymykać się przy najlżejszym ruchu głowy. Nagle usłyszała skrzypnięcie drzwi i wolne kroki. Gwałtownie uniosła głowę i zaczęła ścierać łzy, pomimo iż wiedziała, że i tak zauważy jej podpuchnięte oczy.
Po chwili zobaczyła go stojącego w progu. Jego długie, czarne włosy były związane w kucyk i lekko wilgotne, jakby niedawno się mył. Niebieskie oczy znów przeszyły ją spojrzeniem, jak dawniej.
Po chwili Jerzy otrząsnął się z zadumy i podszedł do Any. Opadł ciężko na sofę naprzeciwko niej. Oparł głowę na jednej ręce i spojrzał na nią dyskretnie. Napotkał stalowy wzrok bursztynowych tęczówek, które paradoksalnie za chwilę znów mogły napełnić się łzami. Były tak inne od spojrzeń pełnych czułości i miłości, którymi jeszcze niedawno go obdarzała. Westchnął i wstał. Usiadł obok Any i delikatnie ją przytulił. Z początku zdawało mu się, że chciała się wyrwać, ale chwilę potem zrelaksowała się i wtuliła w niego jeszcze mocniej. Przysunął usta do jej ucha i szepnął:
- Kocham cię. Damy sobie radę. Nie martw się.

Łzy już nie płynęły. Nie było nad czym płakać. Nie ona jedna tak silnie przeżywała pierwszą miłość i nie ona ostatnia. Kto wie, może właśnie przed chwilą jakieś serce zostało złamane? Podniosła się. Ostatnio nie umiała długo usiedzieć w jednym miejscu. Ciągle ją gdzieś nosiło. Odwróciła się i wyjrzała przez okno. Podziwiała rubinową czerwień róż wyhodowanych przez Aleksa. Po chwili, uspokoiwszy rozedrgane serce, znów zaczęła czytać:
- „On śpi,
W tej chwili dostępniejszy widzianej raz w życiu
Kasjerce wędrownego cyrku z jednym lwem
Niż mnie leżącej obok.”

Zasnął już jakiś czas temu. Słyszała jego równy, spokojny oddech. Natomiast ona leżała na plecach, wpatrując się w sufit. Jak łatwo mogła pomylić tę noc z wieloma innymi, podczas których snuła marzenia o pięknej przyszłości z księciem z bajki, będącym tuż obok. Tylko jedno je różniło. Wtedy Jerzy nigdy się od niej nie odwrócił.
Ana westchnęła i przewróciła się na bok. Widziała siebie, przeglądającą się w lustrze. Wtedy nie była zadowolona, że zgodziła się na to spotkanie. Wróciła bardzo późno z próby i, prawdę mówiąc, miała ochotę tylko na to, by paść na łóżko i zasnąć. Jednak zamiast tego poprawiła zieloną spódnicę, sprawdziła, czy jej czerwona szminka się nie rozmazała i wyszła z domu. Już w pierwszej chwili zorientowała się, że zanosi się na deszcz, ale stwierdziła, że zdąży, zanim lunie. Nie miała daleko do restauracji. Najwyraźniej jednak siły wyższe postanowiły udowodnić jej, jak bardzo się myliła. Już po kilku minutach szybkiego marszu, mniej więcej w połowie drogi, krople wody zaczęły niszczyć jej misternie ułożoną fryzurę. Jakby wiedziały, że wygląda fatalnie, gdy ma mokre włosy. Przyspieszyła kroku, a za chwilę już biegła. Poruszała się tak szybko, jak tylko pozwoliły jej na to buty na obcasie. W myślach przeklinała własną głupotę. Gdyby tylko wzięła tą parasolkę...
Z ulgą wypisaną na twarzy dopadła drzwi małej, przytulnej restauracji.  Zajrzała przez wielką szybę, jednak nie dostrzegła go przy żadnym ze stolików. Za to zauważyła siebie. Wyglądała jak zmokła kura! Piękne, zazwyczaj błyszczące loki oblepiały jej twarz ze wszystkich możliwych stron. Przy tym, dzięki czerwonej szmince, przypominała czterolatkę umazaną kosmetykami mamy. Jej oczy ciskały gromy, a nastrój zdecydowanie nie był odpowiedni na pierwszą, romantyczną randkę przy świecach.
Z furią odwróciła się i zobaczyła go. Szedł spokojnie wzdłuż ulicy, trzymając nad sobą parasolkę. W pewnym momencie zauważył Anę, uniósł wolną rękę w niemym powitaniu i przyspieszył kroku. Dziewczyna powoli zaczęła wpadać w panikę. Niepewna przygryzła wargę i splotła swoje dłonie. Jednak, gdy chłopak się przybliżył, stało się coś nieoczekiwanego. Jego oczy iskrzyły się z radości i podniecenia, a dodatkowo uśmiechał się z taką czułością... Natychmiast zapragnęła znaleźć się w jego ramionach. I tak było przez długi czas. Przy Jerzym znalazła szczęście, bezpieczeństwo, spokojne wieczory przy kominku i wytchnienie po codziennych próbach. Miłość. Mimo, iż nie byli małżeństwem, traktowała go jak swojego męża.
Ana westchnęła. Zamknęła oczy i postanowiła chociaż spróbować zasnąć.

Przystanęła i ponownie spojrzała na białe kartki. Przez krótki, ulotny moment zdawało jej się, że coś się tu nie zgadza. Te strony powinny być pożółkłe od starości, nieść ze sobą zapachy mądrości i czarów, jakie zwykle towarzyszą takim lekturom. Az dziwne, że nie napisała tego kobieta sto lat temu, dwieście lat temu. Aż dziwne, że nie napisała tego ona.
- „Ja jestem za blisko,
Żeby mu z nieba spaść. Mój krzyk
Mógłby go tylko obudzić.”

Siedział przy kominku. Czekał na nią, jak każdego wieczora. Drgnął i niespokojnie odwrócił głowę, gdy usłyszał skrzypnięcie starych drzwi. Powinien był je naoliwić. Powinien był zrobić cokolwiek...
- Cześć! – dobiegł go jej głos. Uśmiechała się, wiedział to. Znał ją na pamięć. Teraz krząta się po kuchni, szukając czegoś na kolację, a później usiądzie obok niego z uśmiechem i zacznie opowiadać o teatrze. To wszystko było takie znane, jej ciepły uśmiech i kojący, delikatny głos. Być może właśnie w tym tkwił problem.
Wpadła do pokoju. Niosła ze sobą talerz kanapek i herbatę, którą usilnie starała się nie rozlać. Wziął głęboki oddech. Za chwilę będzie po wszystkim.
- Jak ci minął dzień? – zapytał z poważną miną. Anę musiała zaskoczyć jego postawa, bo energicznie podniosła głowę i odstawiła filiżankę.
- Świetnie, ale opowiadaj najpierw, co u ciebie – odpowiedziała, przyglądając mu się uważnie i lekko mrużąc oczy. Nie ułatwiała mu tego. Odwrócił wzrok, jakby nie mógł znieść jej spojrzenia.
- To wszystko nie ma sensu, Ano – odważył się spojrzeć jej w oczy. Zobaczył w nich szok, niedowierzanie i, powoli wypływający na powierzchnię, przytłaczający smutek.
- O czym ty mówisz? – przełknęła ślinę. – Nie... Nie mów tak. To nieprawda...
- Sama w to nie wierzysz. Już dawno się od siebie oddaliliśmy. Kochałem cię i nadal jakaś część mnie cię kocha, ale...
- Masz kogoś? – zdobyła się na to, by zadać mu to pytanie. Na jego twarzy malowało się poczucie winy. Wstała. – Wynoś się – powiedziała cicho, cały czas patrząc mu w oczy.
Zrozumiał. Zawsze rozumiał. Posłusznie udał się do ich sypialni i wziął spakowaną już walizkę. Za dobrze ją znał, by tego nie przewidzieć. Gdy ponownie przechodził przez salon zobaczył, że  stała w dokładnie tym samym miejscu. Z jej postawy zionął chłód, który niemal mógł odczuwać fizycznie. Przystanął. Chciał coś powiedzieć. Cokolwiek. Po tylu latach należało jej się coś więcej. Po tylu kłótniach, tylu przeprosinach, tylu zapewnieniach... Zasługiwała na coś lepszego. Niestety nie mógł jej dać siebie. Już nie.
Jej bursztynowe oczy nie były jednak przepełnione łzami lub smutkiem. W tym momencie opanowała ją zimna wściekłość. Wiedział, że lepiej będzie, jeśli zostawi ją samą. Zawsze rozumiał.

Nie płakała, ale bolało. Do tej pory, po tylu latach, czuła to zaskoczenie, złość opanowującą ją aż po czubki palców, a po zamknięciu się drzwi rozpacz tak wielką, że marzyła, żeby jej serce przestało bić. By nie musiała już czuć tego wszystkiego. By mogła stać się zimną, wyrachowaną osobą bez miłości i cierpienia. Przepłakała wtedy całą noc. Łzy leciały, a ona nie mogła ich powstrzymać. Po pewnym czasie już nie próbowała. Po co?
- „Wysuwam ramię spod głowy śpiącego,
Zdrętwiałe, pełne urojonych szpilek.
Na czubku każdej z nich, do przeliczenia,
Strąceni siedli anieli.”**
Wspinała się po schodach. Ściany był obdrapane, a z drewnianej poręczy wystawały drzazgi. Szła powoli, ostrożnie, jakby bała się, że stopnie zawalą się pod jej ciężarem. Kolejny raz dziwiła się, jak ciocia może codziennie pokonywać tę drogę.
W końcu stanęła przed drzwiami nr 5, na których było napisane Holly Lawrence. W ręce miała siatkę z zakupami, a okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jej opuchnięte oczy. Zastukała delikatnie, jak zawsze. Odpowiedziała jej głucha cisza. Spróbowała jeszcze raz, tym razem zdecydowanie głośniej. Spodziewała się zaspanego głosu cioci i jej kroków. Odpowiedziała jej głucha cisza. Po pięciu minutach usłyszała, że ktoś wchodzi po stopniach. Odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się, jednak okazało się, ze była to pani Tetmajer, sąsiadka jej cioci i nieodłączna towarzyszka wszystkich gier w karty. Zauważywszy Anę, przystanęła na chwilę, zaskoczona. Po chwili otrząsnęła się i zdumiona zapytała:
- Co pani tu robi?
- Przyszłam odwiedzić ciocię -  odpowiedziała, zaskoczona nieuprzejmym tonem głosu staruszki. Zawsze zdawało jej się, że kobieta ją lubiła.
Twarz pani Tetmajer wypełniło współczucie. Podeszła do Any i delikatnie uścisnęła jej rękę.
-  O, kochanie. To ty nic nie wiesz? Holly nie żyje.

***

Skończyłam. Najdłuższe dzieło w mojej karierze :) Trwało trochę, zanim poskładałam wszystko do kupy, ale oto jest. Jestem z tego tekstu bardzo dumna i mam nadzieję, że wy tez go polubicie :)
*Erwin Axer - polski reżyser teatralny, autor felietonów teatralnych i zapisków wspomnieniowych
**Wisława Szymborska "Jestem za blisko" - na potrzeby opowiadania przyjmuję, że utwór powstał w latach 60, czego nie jestem pewna, gdyż chyba w całym internecie nie mogłam znaleźć informacji na ten temat


niedziela, 6 października 2013

Część dziewiąta: "Błyskawica"



Na czarnym futrze światło wyglądało jak kilka białych, lśniących plamek. Odbijało się, falowało, znikało i za chwilę znów się pojawiało. Jeden ruch łapki wystarczył, by złapać natręta. Kot pochylił się nad swoją zdobyczą, która przed chwilą brzęczała nad kwiatami. Pszczoła jeszcze żyła. Desperacko machając skrzydłami, próbowała znów wzbić się w górę, z dala od ostrych zębów łowcy.
Ana z zaciekawieniem obserwowała zabawę kota. Niebo znów było czyste, bez skazy, a światło słońca nadawało polowaniu inny wymiar. Głębię. Łowca wyglądał niezwykle dostojnie. Każdy jego ruch był przemyślany, wykonany z gracją, o jaką nie można było podejrzewać zwykłe stworzenie. Kot dobił swoją ofiarę jednym płynnym ruchem. W jego wydaniu morderstwo wyglądało niemal pięknie. Jakby była to zapomniana dziedzina sztuki.
Trzask okiennic przywrócił Anę do rzeczywistości, z dala od snów i marzeń. Znów poczuła na swoich kolanach ciężar. Spojrzała w dół. Zobaczyła tylko kilka kartek papieru i najzwyklejsze pióro. Wydawało się jednak, że ważą ponad tonę. Sama ich obecność sprawiała, że Ana traciła dobry nastrój.
Nawet nie wiedziała, gdzie ona teraz jest. Wprawdzie zostawiła u Aleksa swój adres, ale kto ją tam wie? Wspomniała mu, że jeździ po całym świecie. Równie dobrze może teraz być w Egipcie i podziwiać piramidy. List może czekać tygodniami, latami, zanim ktoś się nim zainteresuje. A jeszcze dłużej nim ktoś  go przeczyta.
Wzięła do ręki pióro. Jej głowa była równie pusta, jak kartki, które miała zapisać. Kiedy ostatnio widziała Ewelinę? Chyba pod Warszawą. Dziewczyna nie chciała tam iść. Przewidywała, ze dojdzie do kolejnej bitwy i, cóż, nie myliła się. Wolała być jak najdalej od tej wojennej zawieruchy. Dla Any to było miejsce dobre jak każde inne. Z tego co wiedziała, miała tam jednak ciocię, której nie znała. I nadzieję. Wierzyła w to, że właśnie w stolicy znajdzie pomoc.
Żegnały się ze łzami w oczach. W końcu przebywały ze sobą kilka lat. Obiecywały sobie, że kiedyś się odnajdą. A teraz Ana znalazła się tu. Po licznych zakrętach i wywrotkach siedziała w tym ogrodzie. Minęło tyle lat i sama zauważała, jak bardzo się zmieniła. A kim jest teraz Ewelina?
Popatrzyła w dal nic niewidzącym wzrokiem. Widziała budynki otoczone dymem, jakby się paliły i swoją przyjaciółkę błagającą ją:
- Nie idź tam!
Wszystko przysłaniała jej przeźroczysta zasłona. Po chwili znów przytuliła Ewelinę i wyszeptała jej do ucha płaczliwym głosem:
-Muszę. Po prostu muszę.
Ruda pokiwała szybko głową. Jej gardło dławiły łzy, a z ust wydobył się cichy jęk. Ana z trudem oderwała się od dziewczyny i spojrzała jej prosto w oczy, nie zważając na niespodziewane, ciepłe łzy na swoim policzku. Uśmiechnęła się delikatnie.
-No idź. Bo się nigdy nie pożegnamy.
Patrzyła na nią jeszcze chwilę i odwróciła się gwałtownie. Zaczęła iść, najpierw powoli, a później coraz szybciej, jakby bała się, że jeśli stanie, to utknie w tym miejscu na wieki, zawieszona pomiędzy przyjaciółką a nadzieją na lepsze życie. Po raz pierwszy postępowała zgodnie ze swoim sercem i strasznie bała się konsekwencji tej decyzji. Gdy dotarła do bramy smród popiołów i kanalizacji uderzył ją w nozdrza. Odważyła się odwrócić na chwilę. Na krótki moment, żeby ją zobaczyć. Nie zauważyła nawet najmniejszej czarnej sylwetki. Przed nią rozciągało się krwawe niebo i zachodzące słońce, przysłaniane drzewami.
Tyle zmieniło się od tamtych chwil. Tylko niebo i słońce pozostały te same. Znów spojrzała na kartki. Podniosła pióro, niepewna słów, które chciała napisać. Jej ręka zadrżała. Ze stalówki skapnęła jedna kropla czarnego atramentu. Wsiąknęła w kartkę. Ana ze złością pogniotła papier i rzuciła na trawę. Obok jej krzesła leżało kilka podobnych kulek.
Uniosła głowę i spojrzała w niebo. Za chwilę miało się ściemnić. To była jej ukochana pora dnia. Szara godzina, kilka minut pomiędzy zachodem słońca a zmierzchem. Wszystko wtedy na krótką chwilę się zmieniało. Stawało się prawdziwe, takie, jakie miało być od zarania dziejów.  Kiedyś to była jedyna pora, w której stawała się sobą, przestawała grać. Teraz... nie wiedziała. Porządek jej życia został zburzony przez jedną uparta osobę.
Poznała ja w szkole. Zestresowana stawiała kolejne sztywne kroki na dziedzińcu. Jej oczy były wielkie, zajmowały niemal pół twarzy i były wypełnione strachem. Nagle poczuła, że ktoś na nią wpadł. Jakaś postać minęła ją szybko jak błyskawica. Przez chwilę mignęła jej tylko burza ognistorudych włosów. Ana jeszcze kilka sekund stała osłupiona, a potem ruszyła w dalszą drogę. Z chwilę miały się zacząć pierwsze zajęcia.
Gdy weszła do klasy, momentalnie wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. Na chwilę zapanowała cisza, a potem pomieszczenie wypełnił szmer. Ana stała w drzwiach, zmieszana. Nie wiedziała, co ma zrobić. Spojrzała rozpaczliwie na nauczycielkę, wzrokiem błagając ją o pomoc. Siedząca za biurkiem kobieta nie odezwała się jednak, tylko skinieniem ręki wskazała dziewczynie, że ma wejść do środka.
Gdy zajęła miejsce w jedynej wolnej ławce, spróbowała najpierw posłuchać, co ma do powiedzenia nauczycielka. Kobieta zwięźle ją przedstawiła, a następnie wróciła do przerwanej lekcji, na szczęście nie komentując spóźnienia swojej nowej uczennicy. Temat nie wydał się Anie zbyt zajmujący, więc postanowiła rozejrzeć się po klasie. Część widoku zasłaniała jej burza kasztanowych loków, z którymi nie mogła się rano uporać. Po odgarnięciu ich na bok, zauważył dziewczynkę siedzącą w sąsiednim rzędzie, odrobinę bliżej tablicy niż ona. Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy, była niepowstrzymane morze ognia, które inni mogliby nazwać włosami. Płomienie na głowie nieznajomej ścigały się i walczyły o miejsce przy choćby najlżejszym ruchu głowy. Od razu rozpoznała w niej błyskawicę, która minęła ją kilka chwil temu. Nagle ruda, korzystając z nieuwagi nauczycielki, odwróciła się i spojrzała prosto na Anę. Uśmiechnęła się, odsłaniając białe, trochę krzywe zęby. Jej zielone oczy błyszczały iskierkami rozbawienia. Po chwili bezgłośnie wyszeptała: przepraszam.
Ana usłyszała dobiegające z oddali miauczenie. Odgłos stopniowo się przybliżał. W pewnym momencie spojrzała w dół. Czarny kot, którego nie tak dawno obserwowała, siedział obok jej stóp i patrzył na nią z oczekiwaniem. Dopiero po chwili zauważyła, że przy jego łapkach leży zabita mucha. Uśmiechnęła się, rozbawiona. Pochyliła się i pogłaskała czarnego łowcę. Ten niemal natychmiast zaczął mruczeć.
Ewelina była prawdziwym wulkanem. Nie istniał pomysł, na który by nie wpadła, miejsce, do którego by nie weszła i tajemnica, której by nie odkryła. Dotychczas spokojna i nieśmiała Ana nabrała przy niej odwagi. Po krótkim czasie obie stały się największymi zmorami nauczycielki, która próbowała je opanować. Bezskutecznie. Zawsze trzymały się razem. Szalone pomysły Eweliny wkrótce wypełniły umysł Any. Nierzadko były łapane przez opiekunkę w trakcie realizowania najdzikszych fantazji, na jakie mogą wpaść dwie dziesięciolatki. Dlatego tak często obie były karane. Ich kłótnie – bo przy ich wybuchowych temperamentach często się zdarzały – zazwyczaj trwały pięć minut. Później godziły się i natychmiast zapominały o sprawie. Przy osobie tak pełnej życia Ana rozkwitała. Czuła, ze znalazła przyjaciółkę na całe życie.
Ana spojrzała na swoje kolana. Miała na nich kilka stron zapisanych pięknie wykaligrafowanymi literami. W dłoni czuła ciężar pióra. Zakończyła list starannym podpisem. Znów spojrzała w górę. Tym razem zobaczyła usiane niezliczonymi gwiazdami granatowe niebo. Błyszczące punkciki na jej oczach tworzyły piękne kształty, które za chwilę rozpadały się, by się znów połączyć. Za sobą usłyszała skrzypnięcie drzwi i ciche kroki na trawie. Po chwili poczuła na swoich ramionach miękki, delikatny materiał. W ślad za nim na jej ramieniu spoczęła ciepła ręka.
- Nie jest ci zimno? – zapytał zatroskanym, matowym głosem.
Ana nie musiała się odwracać. Po prostu sięgnęła ręką do jego dłoni i uścisnęła ją lekko. Oboje spojrzeli w gwiazdy.
***
Mam ochotę zapaść się w najgłębszą dziurę na całej tej planecie i  zostać tam na wieki, tak się wstydzę. Nie dość, że długi czas nie zamieszczałam kolejnej części, to jeszcze nie komentowałam żadnego z waszych blogów. Wstyd! Mogłabym to wszystko zwalić na szkołę i byłaby to po części prawda, bo musiałam się przyzwyczaić do nowego planu dnia. Jednak lwią część tej winy ponosi moje lenistwo. No niestety, taka prawda. Mam więc nadzieję, że mi wybaczycie i że w miarę szybko uda mi się nadgonić wasze blogi.